Paulina Cywka, „Wprost”: Jak powstała Pani niepełnosprawność?
Izabela Dłużyk: Do utraty wzroku doprowadziła retinopatia wcześniacza. Urodziłam się za wcześnie i mój narząd wzroku nie zdążył się dobrze ukształtować. Dla mnie to, że nie widzę, jest czymś zupełnie naturalnym.
Nie ma więc Pani poczucia straty w związku ze swoją niepełnosprawnością.
Dokładnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że z uwagi na swoją niepełnosprawność nigdy nie będę mogła doświadczyć pewnych rzeczy.
Nie zobaczę na przykład zachodu słońca, którym wiele osób się zachwyca. Mam świadomość swoich braków i ograniczeń, ale jak powiadają „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. To bardzo mądre przysłowie.
Nigdy nie buntowała się Pani z powodu swojej sytuacji?
Raczej nie. Czasami zadawałam sobie pytania typu „dlaczego ja?”. Był czas, kiedy było mi przykro, że nie widzę. W szkole podstawowej niepełnosprawność rzutowała na moje kontakty z rówieśnikami.
W jaki sposób?
Kiedyś idea integracji nie była tak rozwinięta, jak teraz. Zdarzało się, że niepełnosprawność utrudniała mi robienie tego, co inni. I nie chodzi mi o to, że przez nią byłam świadomie czy celowo ignorowana przez rówieśników. Po prostu inne dzieci robiły swoje, a to, że ja czasem nie byłam w stanie się do nich dostosować – no cóż, trudno... Nikt nie pomyślał, co zrobić, by zintegrować mnie z grupą i ułatwić mi zabawę z innymi dziećmi, na przykład w berka. Chciałabym jednak podkreślić, że to nie była wina dzieci. Ich działanie nie było zaplanowane na zasadzie „nie będziemy się z nią bawić, bo jest niewidoma”. Dzieciaki po prostu nie wiedziały, jak odnaleźć się w danej sytuacji, a nikt z dorosłych im w tym nie pomógł.
Czyli to dorośli w pewien sposób zawiedli?
Myślę, że tak. Z przedszkola wyniosłam zupełnie inne doświadczenia niż ze szkoły podstawowej. Bardzo dobrze wpasowałam się w grupę. Byłam pozytywnie postrzegana przez rówieśników. Nie miałam problemu z nawiązywaniem kontaktów. Wydaje mi się więc, że ktoś musiał z tymi dziećmi rozmawiać na temat niepełnosprawności. Moim zdaniem w szkole podstawowej tej rozmowy zabrakło.
Gdyby ktoś na początku lepiej wdrożył dzieciaki do tej sytuacji, te relacje rówieśnicze mogłyby ułożyć się inaczej. Mnie też już później było trudno się przełamać skoro widziałam, że podejmowane próby nie przynoszą znaczących rezultatów. Dzieci nie wiedziały, jak się zachować, więc skupiły się na pielęgnowaniu relacji między sobą, a ja zostałam na uboczu. Dorośli nie mieli pomysłu, jak rozwiązać ten problem i włączyć mnie w działania grupy.
Czy teraz – w życiu dorosłym – też napotyka Pani na trudności w nawiązywaniu kontaktów?