„Mam małego synka i nowotwór, który chce mnie zabrać z tego świata” – piszesz w sieci.
Dziś zostałam przyjęta do szpitala (rozmowa odbyła się 12.08. – red.). Na oddziale chirurgii naczyniowej czekam na zabieg, będą mi wstawiać stenty (rurki rozszerzające chorobowo zmienione naczynia krwionośne – red.) do żyły ramienno-głowowej, bo guz nowotworowy zaczął ją uciskać, a ja zaczęłam przez to puchnąć. Lekarze muszą udrożnić tę żyłę, bo w tej chwili opuchlizna i ból sprawiają, że ciężko mi funkcjonować. Na szczęście ten niewielki zabieg może sprawić, że wszystko wróci do normy.
Jesteś w szpitalu więc rozmawiamy przez telefon. Słyszę mocny głos silnej kobiety.
Staram się żyć jak najnormalniej. Opiekuję się synem, to daje mi dużo satysfakcji. Gdyby nie ta „przytkana” żyła i dolegliwości z tym związane, czułabym się praktycznie zdrowa.
Oczywiście i ciąża, i nowotwór, mocno obciążyły mój organizm, ale na szczęście psychicznie bardzo dobrze się czuję i to tę moją „fizyczność” jakoś pcha. Poza tym wspiera mnie partner, rodzina, rodzice, którzy teraz opiekuję się Lewkiem.
Jak dzielisz czas na leczenie, rekonwalescencję, kolejne walki z rakiem, z czasem na opiekę nad maleńkim dzieckiem?
Lew ma 3 miesiące. Cudownie się uśmiecha, rozumie coraz więcej rzeczy, jest niesamowicie kontaktowy. Moje życie zmieniło się wraz z jego pojawieniem się na świecie, ale już cała ciąża była specyficzna. Oprócz tego, że miałam dolegliwości charakterystyczne dla tego stanu, przeszłam też dziesięć cykli chemioterapii. Nieskutecznych zresztą. Nowotwór w czasie ciąży się rozwinął.
Po porodzie leczenie utknęło w miejscu. Przeszłam tylko jedną biopsję, by sprawdzić, z jakim rodzajem raka mam do czynienia teraz. I zaczęłam zbierać pieniądze na amerykański lek.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.