Aleksandra Zalewska-Stankiewicz, „Wprost”: Często przenoszą panie pracę do domu?
Anna Szymczak-Krasoń: Często, zwłaszcza wtedy, gdy przegra się walkę o pacjenta. Takie momenty pamięta się bardzo długo. Do tej pory mam przed oczami pierwszą pacjentkę, którą straciłam – jej opaloną skórę i włosy o czerwonawym odcieniu. Pracowałam wtedy na oddziale intensywnej terapii w Szczecinie. Dwa dni wcześniej zapewniałam ją, że wszystko będzie dobrze. Wciąż widzę też bezwładne ciało dwuletniego chłopca, którego na rękach przynieśli do szpitala jego rodzice, Duńczycy. Dziecko czymś się zadławiło, zespołowa reanimacja trwała godzinę, ale chłopca, który zresztą chorował na nowotwór, nie udało się uratować. I sytuacja sprzed kilku dni – 14 marca miałam urodziny. W przychodni cały zespół reanimował pacjenta. Ledwo go uratowaliśmy, ale czuliśmy satysfakcję, że nasz zgrany team potrafi skutecznie działać.
Justyna Pazderska: Ja mam wrażenie, że pielęgniarki cały czas pracują jakby były na wojnie. Zwłaszcza, na oddziale intensywnej terapii. Nie mają wytchnienia na to, aby dać upust swoim emocjom. Praca jest wyczerpująca fizycznie i psychicznie. Nieraz zdarzały się dyżury w szpitalu, w czasie których nie było czasu zjeść posiłku. W pamięci mam wiele tragicznych sytuacji, zwłaszcza z czasów, gdy pracowałam na oddziale oparzeń i chirurgii plastycznej w Gryficach. Wciąż mam przed oczami poparzonego 16-latka, któremu mama towarzyszyła na sali intensywnej terapii, gdzie leżał podłączony do respiratora i śpiewała mu piosenki. Nie mogłyśmy powstrzymać łez. Także wtedy, gdy przez kilka godzin zmieniałyśmy mu opatrunek, ponieważ jego ciało w całości było poparzone. Albo gdy ojciec pewnego 18-latka porażonego prądem oddał mu do przeszczepienia własną skórę.