Po trzech latach nieobecności wróciła pani do żywych.
Od miesiąca znowu pracuję. Zostałam dyrektorem artystycznym Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, przejmując stanowisko po Piotrze Machalicy. Zostałam wybrana przez aktorów, to oni zdecydowali, kogo chcą na tym stanowisku. Jest wielki entuzjazm, chęć do pracy i ludzie, którzy naprawdę kochają teatr – od dyrektora naczelnego Roberta Dorosławskiego przez aktorów po ekipę techniczną. Mam ambicję, żeby uczynić z tego teatru markę ważną na kulturalnej mapie Polski. W styczniu pierwsza premiera w mojej reżyserii – „Czyż nie dobija się koni?” na podstawie powieści Horace’a McCoya.
Planuje pani powrót do filmu?
Bez wątpienia, choć teatr kocham równie mocno. Mam nadzieję, że ważne rzeczy są przede mną. Że będę jeszcze mogła zrobić kilka wartościowych spektakli i filmów. Na początku choroby, gdy zaczęły się paraliżujące bóle, zdołałam nakręcić zdjęcia próbne do nowego filmu. Musiałam przerwać pracę. Mam nadzieję, że chorobę zostawiłam za sobą, więc teraz wracam do życia pełną parą.
W trakcie choroby czuła pani niedosyt twórczości?
Wielki głód tworzenia. Oczywiście wtedy, gdy ból pozwalał mi racjonalnie myśleć i podnieść się z łóżka. Właściwie przez trzy lata nie wychodziłam z domu. Musiałam wyrzucić z siebie złość i bezradność, przelewałam na papier myśli i emocje. Z tej rozpaczy powstała książka, którą napisałam wspólnie z pisarką Ewą Kopsik. Z czasem odsunęłam fabułę od siebie i ostatecznie powstała powieść o miłości, pisana w formie listu do mężczyzny. Roboczy tytuł to „Nieobecność”. Moim wielkim marzeniem jest, żeby ją wydać, choć trudno mi ocenić, czy literacko jest coś warta. Chcę, aby stała się podstawą do scenariusza filmowego.
Film o chorobie? To chyba już było.
Nagła choroba, która wyklucza z życia zawodowego, towarzyskiego, w ogóle z normalnego życia, może się przydarzyć każdemu. Niesie za sobą wachlarz emocji: od chęci walki przez bezradność, strach, załamanie po na nieodparte poczucie, że nikt chorego nie rozumie. Zależy mi, aby pokazać, co się dzieje wokół cierpienia. To nie tylko choroba, ale wielki i wielowątkowy problem społeczny. Zwłaszcza że o tej chorobie, choć jest potwornie groźna, wciąż niewiele się mówi. Wręcz się ją bagatelizuje.
Borelioza, czyli choroba zakaźna wywołana przez ślinę lub wymiociny kleszcza. Na to pani chorowała?
Diagnoza nie była prosta. Dużo czasu minęło, zanim ustalono, co mi jest.
Od czego się zaczęło?
W zimie 2015 r. skończyła się promocja mojego filmu „Zbliżenia”. Wkrótce miałam 40. urodziny. Wycieńczona pracą, pomyślałam: „Teraz odpocznę, zregeneruję siły, czas zająć się sobą”. Ale dwa tygodnie po urodzinach z zupełnie zdrowej i aktywnej osoby z dnia na dzień stałam się wrakiem człowieka. Ból rozłożył mnie na łopatki, rozpadałam się na kawałki. Pojawiły się paraliżujące bóle głowy, zatok, oczu i prawej strony twarzy. Myślałam, że to przeziębienie, ale mimo leków ból się nasilał. Do tego dziwny katar. Mogłam wylewać całe wiadra z nosa. Zaczęła się wędrówka po lekarzach, szpitalach, kolejne badania i nikt nie umiał postawić diagnozy. Po roku szukania po omacku zrobiłam operację przegrody nosowej, która zdaniem lekarzy blokowała ujście zatok, wywołując ból.
Pomogło?
Przeciwnie. Ból się nasilił. Tym razem opanował niemal całe ciało. Bolała mnie prawa ręka, nogi, potem plecy i klatka piersiowa. Całą sobą wołałam o pomoc, trzęsłam się, pociłam. Myślałam, że mam zawał, ale w szpitalu wykluczono tę diagnozę. Trafiłam na oddział neurologii, potem na oddział chorób wewnętrznych i autoimmunologicznych. Wszędzie leżałam po kilka tygodni. Przebadano mnie na wszystko. I nic. Sprawdzano pod każdym kątem: nowotworu, stwardnienia rozsianego, uczulenia na salicylany, reumatoidalnego zapalenia stawów i kilku innych chorób. Wszystko wskazywało, że jestem okazem zdrowia, a ja przez pół roku nie byłam w stanie utrzymać długopisu, nie mówiąc o podniesieniu szklanki z wodą.
Był czas, że nie mogłam się samodzielnie przemieszczać. Potrzebowałam pomocy, żeby wstać z łóżka i dojść do łazienki. Miałam spuchnięte mięśnie, wszędzie zakwasy, jak po ostrym treningu. Lekarze proponowali mi różne zabiegi. Pierwsza była operacja zatok. Inny lekarz stwierdził, że przyczyną bólu głowy i twarzy są zęby i polecił mi wyrwanie ósemki. Wyrwałam. Ortopeda orzekł, że mam zapalenie kości nadgarstka. Zaproponował, że mi rękę zoperuje, ale na ten zabieg na szczęście się nie zdecydowałam.
Robiono badania w kierunku boreliozy?
Także. Wyniki testu na boreliozę western blot i punkcja kręgosłupa były ujemne. Później się okazało, że test bada nie obecność bakterii, ale przeciwciał, które produkuje organizm. Mnie kleszcz ugryzł ponad 10 lat temu, a więc mój organizm po prostu przestał się bronić, dlatego w badaniach nic nie wychodziło.
Co jeszcze mówili lekarze?
Wielu skłaniało się do tezy, że to bóle psychosomatyczne. Gdy ordynator spytał mnie, jak opiszę swój ból, powiedziałam, że czuję, jakby coś mnie od środka zżerało. Kilka chwil później pojawił się psychiatra i musiałam się tłumaczyć, że mówiąc o zżeraniu, użyłam metafory. Zresztą badania psychiatryczne, które przeprowadzałam kilkakrotnie, wykluczyły chorobę psychiczną i zmiany neurologiczne w mózgu. Kolejny lekarz podejrzewał, że cierpię na porfirię, czyli chorobę wampirzą. Jak zaznaczył, cierpią na nią głównie artyści. Podobno van Gogh ją miał. Do dziś część lekarzy nie wierzy, że miałam boreliozę, chociaż ostatecznie badania jednoznacznie dowiodły, że ją miałam.
Kto wpadł na jej trop?
Pierwsza zasugerowała mi to koleżanka ze szpitalnej sali. Przeszła przez to samo. Zaczęłam na własną rękę szukać tropu. Znalazłam lekarza specjalistę, który sam chorował na boreliozę. Polecił zrobić dwa dodatkowe badania: LTT i CD57, niefinansowane przez NFZ. Jedno wykazuje, na jaki typ boreliozy i innych chorób odkleszczowych człowiek cierpi, drugi bada limfocyty atakowane przez krętki boreliozy. Norma limfocytów u zdrowego człowieka zaczyna się od 170, a u mnie wynosiła zaledwie 44. Odetchnęłam z ulgą, w końcu diagnoza była trafiona. Do tego wyszło, że kleszcz zaaplikował mi także bartonellę, chlamydię i yersinię, z których każda odpowiedzialna jest za inne objawy. Dlatego raz bolała mnie głowa, innym razem ręka lub kręgosłup. Szacuje się, że odmian boreliozy może być nawet setka. Obecne badania w USA dowodzą, że może ona zaatakować każdy narząd, a polska medycyna stosuje leczenie oparte na wiedzy z lat 80., kiedy choroba została odkryta. Wielu lekarzy twierdzi, że wystarczy przez kilka tygodni podawać antybiotyk i człowiek jest wyleczony. To nieprawda. Może w początkowej fazie choroby to pomaga, ale w stanie zaawansowania przynosi jedynie chwilowy efekt, bo nawet jedna krętka pozostała w organizmie może przetrwać w formie przyczajonej i zaatakować znowu, namnażając się. Jeśli organizm jest silny, ma dużą odporność, choroba może się nie uaktywnić aż do chwili, gdy organizm osłabnie.
Na czym polegało pani leczenie?
Początkowo leczyłam się, oczywiście prywatnie, metodą ILADS, polegającą na podawaniu kilku antybiotyków jednocześnie w dużych dawkach i przez długi czas. Ale kuracja przyniosła odwrotny efekt. Organizm ją odrzucił, antybiotyki zaczęły go zatruwać. Układ odpornościowy, który został wcześniej osłabiony przemęczeniem i operacją, stracił zdolność do oczyszczania się i wydalania toksyn. Doszły problemy z jelitami – nie byłam w stanie wyjść z domu, bo nie mogłam ryzykować, że nie zdążę znaleźć toalety. Gastroskopia i kolonoskopia dowiodły, że jelita mam wzorowe. To borelioza w kolejnej fazie zaatakowała układ pokarmowy.
Czuję, że zaraz dojdziemy do najbardziej kontrowersyjnego momentu terapii.
Dla mnie to nie kontrowersja, ale terapia, dzięki której wyzdrowiałam. Kolejny lekarz, specjalista od tej choroby, zalecił mi odstawić antybiotyki, które brałam od ośmiu miesięcy, i zlecił kroplówki. Niestety drogie, sprowadzane z Niemiec. Do tego poddałam się terapii generatorem plazmowym Rife’a. Jego działanie polega na stosowaniu fal elektromagnetycznych, które zabijają patogeny. Wielu lekarzy twierdzi, że to metody szamańskie, ale leczenie polem elektromagnetycznym jest stosowane powszechnie np. w fizjoterapii.
Czy stosowała pani dodatkowo jakąś dietę?
Podczas terapii trzeba pić dużo wody, aby wypłukać toksyny z organizmu. Ja piłam minimum dwa litry dziennie. Powinno się zażywać chlorelle, czyli zdrowe i odżywcze algi, które przeciwdziałają namnażaniu się bakterii. Trzy razy dziennie łykałam po pięć tabletek. Inni wybierają postać proszku, ale on jest niesmaczny. Do tego suplementacja magnezu, witaminy D3, K2, i witamina C. Nie jadłam cukru, nawet słodkich owoców, takich jak winogrona. Nie jadłam glutenu i nabiału, a gdy zdarzyła się chwila słabości, od razu organizm reagował alergią lub bólem. Przez trzy lata nie tknęłam alkoholu.
Po wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”, gdzie opowiedziała pani o leczeniu niekonwencjonalnym, wylała się fala krytyki ze strony środowisk lekarskich.
Ludzie są rozczarowani metodami konwencjonalnymi. Muszą się ratować, a medycyna bywa bezradna. Lekarz w społeczeństwie jest autorytetem. Mamy wiarę, że jak jesteś pod opieką lekarza, to on się należycie tobą zajmie. Moje wrażenie jest odwrotne. Może i mamy świetnych specjalistów w określonych dziedzinach, ale brakuje takich, którzy potrafią leczyć choroby przewlekłe i mają holistyczne podejście do pacjenta. Żaden z pracujących w oficjalnym nurcie lekarzy nie chciał wyjść poza swoją specjalizację i poszukać przyczyn gdzie indziej. Nie chcę powiedzieć, że cała medycyna i wszyscy lekarze są źli. Ale gdzieś jest pęknięcie. Nie może być tak, że pacjent mówi, jakie ma objawy, a lekarz mu nie wierzy. Wywiad z pacjentem jest ważnym elementem diagnostyki. Tymczasem okazuje się, że to nie ma znaczenia, bo lekarz wie lepiej, co choremu jest, a w zasadzie, co mu nie jest. Byłam w szpitalu, który powinien mi dać poczucie bezpieczeństwa. A miałam wrażenie, że nikt mnie nie widzi, nie słucha. Czułam irytację, bo nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że cierpię. Nie może być tak, że skoro lekarz nie może znaleźć źródła bólu, to znaczy, że pacjent cierpi na chorobę psychiczną albo jest hipochondrykiem i histerykiem.
Takie komentarze słyszała pani na własne uszy?
Oczywiście. W szpitalach personel i lekarze nieraz sugerowali, że cierpię na chorobę duszy. Przecież jestem artystką, zbyt wrażliwą, przesadnie sentymentalną. Do tego filigranową kobietą, która nie wytrzymała presji w trudnej i męskiej branży filmowej. Nie tylko lekarze, ale także środowisko filmowe uznało, że skoro po sukcesie zgłoszonych do Oscara „Pręg” jeden z moich kolejnych filmów został gorzej przyjęty, na pewno się załamałam psychicznie, uciekłam w chorobę, popadłam w depresję. Osoby o wielkich nazwiskach, z którymi od lat pracowałam, wysyłały mi e-maile z komentarzem „Magda, zastanów się nad sobą”, a w załączniku artykuł, który sugeruje, że borelioza nie istnieje, jest wymysłem desperatów i histeryków. Część przyjaciół po prostu się ode mnie odwróciła.
Ma pani do nich żal?
Czułam wściekłość i złość. Walczyłam, aby przekonać wszystkich, że naprawdę jestem chora. Dziś nie czuję żalu, może zawód. Ludzie boją się być przy osobie chorej, nie wiedzą, jak się zachować, a czasem przecież wystarczy milczeć. Innych to po prostu nie interesuje, wypierają cudze problemy, bo w dzisiejszych czasach żyjemy dla siebie, a nie dla innych. Ostatecznie ilość dobra, jaką dostałam, przysłoniła przykrości. Gdy leczenie pochłonęło nie tylko całe oszczędności moje, rodziny i bliskich, ale jeszcze się zadłużyłam, Fundacja im. Darii Trafankowskiej, opiekująca się ludźmi związanymi ze sceną, i Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko” zorganizowały wielkie wsparcie. W Teatrze Śląskim zaśpiewali Renata Przemyk, Alona Szostak, Darek Niebudek. Fundacja Anny Dymnej zorganizowała koncert w Filharmonii Krakowskiej i aukcję. Michał Żebrowski oddał na nią Złotą Kaczkę, Jerzy i Maciej Stuhr zegarek, Krzysztof Penderecki krawaty. Również politycy – Lech Wałęsa, prezydent Andrzej Duda – przekazali przedmioty. Otrzymałam też osobisty prezent. Stanisław Janicki podarował mi okulary, w których prowadził „W starym kinie”, ulubiony program mojego dzieciństwa.
Informacja na temat zbiórki pieniędzy także odbiła się krytyką. Komentowano, że kolejna gwiazda wyciąga rękę, i to z powodu zwykłej boreliozy.
To był jedyny cień, który się na tym kładł. W pewnym stopniu to rozumiem, bo co mają zrobić ludzie, którzy chorują, a dla których nikt nie zorganizuje koncertu? Ja nigdy nie byłam osobą z show-biznesu. Nie zarabiałam wielkich pieniędzy, nie robiłam reklam, teledysków, seriali, tylko kameralne kino autorskie, a więc problemy finansowe mnie dotknęły.
Czy z choroby wyciągnęła pani życiową lekcję?
Zrozumiałam, jaki jest świat. Przez okres choroby dojrzałam, mam więcej ludziom do powiedzenia i być może będę w stanie przełożyć to na twórczość artystyczną. Trzeba mieć silną psychikę i życzliwych ludzi wokół siebie, którzy z nami dźwigną ten ciężar. Nie każdy ma to szczęście. Ja miałam, bo moja mama i ówczesny partner przez cały czas stali za mną murem. Byli troskliwymi opiekunami. Choć chorobę przypłaciłam rozpadem związku.
Miłość nie wytrzymała próby?
To bardziej skomplikowane, nie chcę o tym mówić. Z Przemkiem jesteśmy wciąż przyjaciółmi i jestem mu niezmiernie wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobił. Długo się zastanawiałam, co człowiekowi daje cierpienie. Jak się odnaleźć w bólu, kiedy życie dosłownie się rozsypało. Mimo że moje zainteresowania nigdy nie szły w tym kierunku, przeczytałam książkę – rozmowy Dalajlamy i Desmonda Tutu – o tym, jak zachować szczęście w cierpieniu.
Mówi się, że cierpienie uszlachetnia.
Myślałam o tym, ale jak ból może uczynić człowieka lepszym? Nie może, bo jest czymś złym. Generuje złe emocje, odkrywa najgorszą naturę ludzką. To ból sprawia, że człowiek jest agresywny, awanturniczy, daje się we znaki najbliższym. W chorobie przeżywałam momenty na granicy obłędu. Robiłam awantury bez powodu, jako kobieta czułam się nieatrakcyjna, wstydziłam się, że najbliżsi obserwują całą fizjologię. Nieraz człowiek jest tak bezsilny, że myśli, by otworzyć okno i skoczyć. Oczywiście byłam daleka od takiej próby, ale ból powodował całkowite zaćmienie myślenia. Do tego uporczywe, wykańczające sny.
Co się pani śniło?
Koszmary tak realne, że kwadrans po obudzeniu nie wiedziałam, czy to wizja, czy rzeczywistość. W snach też cierpiałam. Śniło mi się, że ludzie ciągną mnie za ręce i nogi i rozrywają na pół. Albo że coś przygniata mnie z wielką siłą, spada na głowę i rozwala czaszkę. Śnił mi się mój dawny chłopak, jak wchodzi do tunelu. Potem powódź zalewa korytarz i wszyscy giną.
Teraz koszmary zniknęły?
Ustały. Chociaż jeszcze miewam gorsze dni, ból także ustał, skończyły się problemy z jelitami. Choć mówię to nieśmiało, czuję, że znowu fala niesie mnie w górę. Liczę, że zaczyna się passa, a powrót do teatru jest zwiastunem nadziei. Widocznie musiałam sięgnąć dna, żeby się odbić.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.