Paulina Cywka, „Wprost”: Kiedy pierwszy raz sięgnęła pani po alkohol?
Monika Adamczyk: Miałam wtedy 14 lat. Dokładnie nie pamiętam, przy jakiej to było okazji. Bardzo często wspominałam, że pierwszy raz miałam alkohol w ustach w wieku 16 lat, ale teraz przypomniało mi się, że pierwszy taki epizod nastąpił dwa lata wcześniej.
Co panią kierowało w tamtym czasie?
Nie do końca. mogę się teraz domyślać, że chodziło prawdopodobnie o chęć zaimponowania rówieśnikom, dopasowania się do grupy, ale też po trosze wykazania się odwagą, bo przecież sięgnęłam po „zakazany owoc”.
To wszystko odbywało się na zasadzie „no to ja wam teraz pokażę, jaka jestem dorosła”.
Co było potem?
Potem były dwa lata przerwy i mój drugi kontakt z alkoholem. Ja w tamtym czasie prowadziłam taki trochę towarzyski tryb życia i chodziłam na różne imprezy, spotkania z przyjaciółmi, gdzie ten alkohol się pojawiał.
A kiedy alkohol stał się „stałym” towarzyszem?
Trudno wskazać jakiś konkretny moment. Powiedziałabym, że to był raczej pewien proces, który w pewnym momencie wymknął się spod kontroli. Granica między piciem „towarzyskim” a piciem codziennym jest bardzo cienka i bardzo łatwo ją przekroczyć. Ja szczerze mówiąc nawet nie pamiętam, kiedy to się stało.
To się po prostu wydarzyło. Ja z natury jestem bardzo towarzyska, więc bardzo często chodziłam na różne imprezy, spotykałam się z przyjaciółmi. Myślę, że takie picie „towarzyskie” połączone z piciem codziennym, w samotności zaczęło się na dobre gdzieś w wieku 26 lat.
Jak wyglądała wtedy pani codzienność?
To nie było tak, że ja codziennie upijałam się do nieprzytomności. Powiedzmy sobie jasno: nie trzeba się upijać do nieprzytomności, żeby mieć problem z alkoholem. Ja po prostu codziennie wypijałam sobie jakąś dawkę alkoholu. W tym wszystkim bardziej chodziło o sam rytuał codziennego napicia się. Ja też miałam taką tendencję, że lubiłam sobie wymieniać trunki. Raz sięgałam po drinka, raz po piwo, a innym razem po wódkę czy wino. To mi pozwalało trochę zmylić wyrzuty sumienia i ten wewnętrzny głos, który mówił mi, że coś jest nie tak. Ta wymiana trunku sprawiła też, że to moje picie nie raziło tak bardzo w oczy.
To jest w ogóle bardzo ciekawy temat, bo u mnie te wyrzuty sumienia pojawiały się już kilka lat wcześniej. Czerwone lampki zapalały się w mojej głowie, kiedy było mi źle, smutno, kiedy doświadczałam jakiejś porażki, niemiłej sytuacji. Wtedy potrafiłam wypić więcej niż zwykle.
Trzeba powiedzieć, że piłam przy różnych „okazjach” – kiedy było mi źle i kiedy miałam fantastyczny dzień.
Alkohol zwiększał intensywność odczuwanych przeze mnie emocji. Jeżeli miałam fantastyczny dzień, było super. Gorzej, jeżeli piłam ze smutku. Wtedy ten smutek jeszcze bardziej się uwydatniał i pogłębiał. Zaczynałam użalać się nad sobą. I właśnie w takich momentach zapalało się w mojej głowie czerwone światełko. Pojawiał się głos, który mówił, że to jest droga donikąd. Następnego dnia był kac i wyrzuty sumienia. Ale przychodziło późne popołudnie, kac mijał i już nie pamiętałam, co czułam i zaczynałam od nowa. Takich „czerwonych lampek” doświadczałam już w wieku 22 lat, ale z racji tego, że żyjemy, w jakiej kulturze żyjemy, łatwo udawało mi się ten wewnętrzny głos zagłuszyć.
Co ma pani na myśli?