Kardiolog: Pacjenci najchętniej na wszystko braliby tabletki. Gdy pytam o dietę, robią wielkie oczy

Kardiolog: Pacjenci najchętniej na wszystko braliby tabletki. Gdy pytam o dietę, robią wielkie oczy

Dodano: 
Tabletki
TabletkiŹródło:Pexels / Anna Shvets
– Pacjenci często nie do końca zdają sobie sprawę z tego, na co są chorzy. Tak samo z arytmiami. Arytmia to jest taki szeroki worek, do którego możemy wrzucić kilkadziesiąt rozpoznań, a pacjent mówi „mam arytmię”. No i jak zaczynam dopytywać, to pacjent nie ma pojęcia na co tak naprawdę choruje. Często też się zdarza, że nie wie na co bierze leki – opowiada w rozmowie z Wprost.pl dr n. med. Anna Ścibisz z warszawskiej kliniki Life Institute. Czy pacjent kardiologiczny jest wyjątkowo trudnym pacjentem i jak medycyna stylu życia może uleczyć polską służbę zdrowia?

Dlaczego w ogóle kardiologia?

Dlatego, że kardiologia jest bardzo szeroką dziedziną. Można tutaj znaleźć coś dla siebie – zarówno jak się lubi opcje zabiegowe – koronografie, wszczepianie stentów do tętnic wieńcowych, stymulatorów. Można pracować na intensywnej terapii, na oddziale zachowawczym, wykonywać echo serca. Kardiologia ma bardzo dużo do zaoferowania. Poza tym jest to dziedzina, która non stop się rozwija. Trzeba być bardzo na bieżąco, ponieważ metody leczenia, farmakoterapia często się zmieniają. I to jest w kardiologii pociągające, że trzeba cały czas się uczyć.

Ale chyba pacjent kardiologiczny jest też – mam wrażenie – trudnym pacjentem. Po pierwsze z racji wieku, po drugie – z racji takiego lekkiego podejścia do swojego stanu. Kiedy w zespole ratownictwa medycznego jeździliśmy do pacjentów z różnych wezwań i na przykład pytaliśmy o leki, to pacjent często mówił „Leki na serce biorę”. Ale nie wie w ogóle, dlaczego te leki bierze. Grunt, że bierze na serce. A przecież to może być nadciśnienie, bradykardia i wiele, wiele innych chorób… I właśnie ciekawi mnie jak z Pani perspektywy wygląda pacjent, który do Pani trafia?

Często zdarza się, tak w nawiązaniu do tego, co Pani powiedziała, że pytam pacjenta na wizycie, „Na co Pan choruje?”. „Na serce”. „No dobrze, ale jaka to choroba serca, co Pan wie na ten temat”. „Nic”. Pytam w wywiadzie, „Czy choruje Pan na cokolwiek?”. „Nie”. „Czy bierze Pan jakieś leki?”. „Tak” i tu padają nazwy leków kardiologicznych, na przykład na nadciśnienie. Mówię „Ale widzi Pan, tu są leki na nadciśnienie to znaczy, że Pan choruje na nadciśnienie?”. „No nie, bo już nie mam tego ciśnienia, bo biorę leki”. Więc to jest tak, że często pacjenci nie do końca sobie zdają sprawę z tego na co są chorzy. Tak samo z arytmiami. Arytmia to jest taki szeroki worek, do którego możemy wrzucić kilkadziesiąt rozpoznań, a pacjent mówi „mam arytmię”. No i jak zaczynam dopytywać, to pacjent nie ma pojęcia na co tak naprawdę choruje. Często też się zdarza, że nie wie na co bierze leki. Wie, że musi je brać, ale nie wie na co. I tutaj niestety wychodzi, że lekarze często nie mają czasu, nie mogą po prostu usiąść i powiedzieć „Proszę Pana wygląda to tak i tak. To się dzieje z Pana sercem. To jest zapchane, to źle działa”. Wytłumaczyć pacjentowi. Tak jest w wielu placówkach. Ja zwykle rysuję pacjentom, co mają w sercu i na czym polega ich problem, ale staram się to mówić w języku dostosowanym do danej osoby. Więc wydaje mi się, że faktycznie jest tak, że pacjenci nieco bagatelizują choroby, ale wynika to też z tego, że Oni są po prostu nie do końca tak...

Zaopiekowani?

Poinformowani o tym co im dolega. Na czym polega ich choroba.

Szczególnie, że te problemy kardiologiczne, powiedzmy sercowo-naczyniowe, są powszechne. Trochę sobie teraz filozofujemy, ale czasami mam wrażenie, że ludzie myślą, że to jest taka opcja nieuchronnie towarzysząca starości. Nadciśnienie, miażdżyca. No przecież wszyscy starsi to mają.

Faktycznie tak jest i często pacjenci komentują to w ten sposób: mam nadciśnienie, ale wie Pani w moim wieku to chyba normalne; mam cukrzycę, ale w moim wieku, jak tu nie mieć cukrzycy. Natomiast często jest tak, że Oni zupełnie nie wiążą tego, że są chorzy na serce, że mają chorobę typu nadciśnienie, są po zawale serca, z tym, że przez całe życie źle się odżywiali, że się mało ruszają, że jest mnóstwo takich czynników, które są w stanie wyeliminować. Tak samo jak papierosy, bo przecież na coś trzeba umrzeć – hasło, które często słyszę. No i pytam, ale czemu na serce? Czemu Pan sobie serce akurat wybrał, na serce chce umierać? I już na to pytanie pacjent nie bardzo potrafi mi odpowiedzieć, albo mówi, że u niego w rodzinie wszyscy umierali na serce, to On założył, że też na to serce umrze.

To muszę przyznać, że wybrała sobie Pani trudną specjalizację do zmiany myślenia o profilaktyce. Na przykład taki rak piersi. Mówi się coraz więcej i faktycznie kobiety się badają. A w Pani działce, gdzie tak naprawdę w dużej mierze nasz styl życia, to jak się odżywiamy, czy się ruszamy, czy palimy, czy pijemy, czy się stresujemy, na pacjentów czeka szereg zmian.

Myślę, że to jest też kwestia tego, że dopiero teraz pacjenci zaczynają na to zwracać uwagę. Wcześniej zwykle było tak, że rozpoznawaliśmy chorobę i pacjent dostawał lek. A teraz często mówię pacjentom – no dobrze, to na początek nie chciałabym leczyć pana żadnym lekiem. No i jest zdziwienie.

O nie! Najgorzej! I co On ma teraz coś robić?

No właśnie, bo najprościej jest wziąć tabletkę – na wysoki cholesterol wziąć tabletkę, na cukrzycę tak samo. A jak się jest po zawale serca to w zasadzie już się nie powinno ruszać z fotela. Takie są założenia i takie są przekonania pacjentów. A ja mówię im, że istnieje szansa, że Panu spadnie ciśnienie, albo poprawi się Panu cholesterol, jeśli Pan się zacznie lepiej odżywiać. Jak Pan zacznie zwracać uwagę na to co Pan je. No i jest szok. Czasami w różne strony to idzie. Zdarzają są pacjenci, którzy bardzo chętnie to podchwytują. „Dobrze, bo ja też nie chcę tych leków”. „Super, to się dogadamy. To nie dostanie Pan leków pod warunkiem, że będzie redukcja masy ciała, że będą zmiany w odżywianiu, że skontaktuje się Pan z dietetykiem, itd”. I część pacjentów bardzo chętnie w to idzie. Pamiętam pacjenta, który był u mnie, przyszedł po miesiącu od porady i On mówi: „obiecała mi Pani, że mi się poprawią wartości ciśnienia i odstawimy leki. Schudłem 10 kg. Czekam, czy rzeczywiście Pani te leki odstawi”. No i okazało się, że faktycznie się da. Bo wartości ciśnienia tak spadły, że pacjentowi można było leki odstawić. Tak samo jest z lekami na cholesterol. I jak już pacjent zobaczy, że tak się da, no to wtedy podejmuje działanie, współpracuje. Widzi, że to ma super efekty. Natomiast są też pacjenci, którzy twardo upierają się, że nie będą mieli czasu na aktywność fizyczną, ani nie będą mieli czasu gotować. A zdrowe odżywianie jest teraz prostsze, bo można sobie dietę pudełkową zamówić, jak ktoś bardzo, bardzo nie chce gotować według jadłospisów. No, ale to zależy od konkretnego pacjenta. Nie zawsze jest łatwo.

Umówmy się – służba zdrowia u nas kuleje, mamy długie kolejki do specjalistów. Może się zdarzyć, że pacjent, niekoniecznie ze swojej winy, zjawia się u lekarza w zaawansowanym stadium jakiegoś schorzenia. Wtedy możemy już mówić tylko o medycynie interwencyjnej. Chociaż zapewne zdarzają się pacjenci, którzy nie chcą nic zmieniać w swoim życiu, bo skoro są takie tabletki, to po co się wysilać?

Oczywiście, że tak. Oczywiście, że są tacy pacjenci. Ja przy przepisywaniu leków zwracam też uwagę na to, że działania niepożądane tych leków czasami mogą się pojawić. Chcę jasno podkreślić, że leki stosowane w kardiologii są naprawdę dobrze przebadane, mają dziesiątki badań klinicznych. W inny sposób nie mogłyby być dopuszczone do stosowania. Natomiast pacjenci często też zaczytują się w materiałach internetowych i podobnych źródłach. I mają duże wątpliwości dotyczące przyjmowania leków. To dotyczy na przykład leków na cholesterol czyli statyn. Jeden z moich nauczycieli – Pan prof. Krzysztof J. Filipiak, używa określenia „antystatynowcy” w nawiązaniu do „antyszczepionkowców”, czyli mowa o osobach, które są bardzo, bardzo przeciwko stosowaniu tych leków, które jednakowoż są przebadanymi i stosowanymi od 30 lat lekami na cholesterol. Ze statynami jest często tak, że pacjenci ich nie biorą. Bo naczytali się czegoś w Internecie, co nie do końca jest prawdziwe. No ale umowę z pacjentami zawieramy jasną. Jeżeli cholesterol będzie nadal wysoki, to niestety do tego leku musimy wrócić. Pacjent po zawale serca po prostu musi przyjmować leki, zgodnie z wytycznymi Europejskiego Towarzystwa Kariologicznego, na których ja się opieram.

Niektórzy bardzo chętnie wzięliby tabletki na wszystko i zrzucili z siebie tę odpowiedzialność. Ale są też tacy, którzy chcą powalczyć, bo nie wyobrażają sobie brać leków do końca życia.

Czy myśli Pani, że to co robicie w Life, to holistyczne podejście, Wasze konsylia, że to ma szanse się rozprzestrzenić, stać się bardziej popularną, powszechną formą podejścia do leczenia?

Mam nadzieję, że tak. Bo to jest coś absolutnie unikatowego, w sensie takiego całościowego podejścia do pacjenta. Na tym, w mojej opinii, polega przyszłość medycyny. To, że my się nie zamykamy tylko na swojej specjalności, ale moi pacjenci są omawiani również pod kątem innych dolegliwości, że wszystko ma znaczenie, że zupełnie się odchodzi od tego, w tej nowej koncepcji, która jest właśnie w Life stosowana, że kardiolog to ma leczyć tylko serce i nie interesować się niczym innym. Bo ja muszę zwracać uwagę i zawsze na to zwracam uwagę, co pacjent wie. I może nie robię takiego dokładnego wywiadu żywieniowego jak Dominika, nasza dietetyk, ale pacjenci się często dziwią, czemu ja pytam co jedzą. A jednak okazuje się, że mimo braku wykształcenia dietetycznego, już jestem w stanie wyłapać pewne elementy i tym bardziej mogę ich zachęcić do wizyty u dietetyka.

Podobnie jak z diagnostyką naczyniową. Są badania, które mówią o pewnych predyspozycjach do chorób serca, na przykład USG tętnic szyjnych. I jeśli wykonamy takie USG tętnic szyjnych i zaobserwujemy zmiany miażdżycowe, to możemy przypuszczać, że w innych tętnicach takie zmiany także są.

W związku z tym takiego pacjenta, który ma wywiad dodatni, ma czynniki ryzyka, chętnie wyślę na USG, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście miażdżyca już się nie zaczęła rozwijać. Może na tego pacjenta akurat ten fakt, że powoli zaczynają się blaszki miażdżycowe pojawiać, zadziała również motywująco i On pomyśli sobie „Zaczyna mi się miażdżyca, skoro są już blaszki miażdżycowe, to może ja faktycznie coś bym z tym zrobił”. Lubię pacjentom pokazywać skale ryzyka zachorowania na choroby sercowo – naczyniowe, przy których wykorzystaniu jesteśmy w stanie obliczyć i pokazać pacjentowi jaka jest szansa, że na przykład w ciągu najbliższych 10 lat umrze z powodu zawału serca czy udaru mózgu. A to już jest mocna rzecz, bo ja mu mówię „proszę bardzo, ma Pan tyle i tyle procent szansy, że Pan umrze w ciągu najbliższych 10 lat, a proszę spojrzeć na tę samą skalę z takimi samymi czynnikami, ale jak Pan rzuci palenie, to to ryzyko spada o połowę”. No i to jest coś, co przemawia do pacjenta. Wystarczy zrobić jedną rzecz, oczywiście niekoniecznie prostą, ale warto się postarać, bo gra się toczy o wysoką stawkę.

Słucham co Pani mówi i przed oczami pojawia mi się pacjent, który ma różne objawy chorobowe, na przykład stale wysokie ciśnienie czy niską saturację i nawet o tym nie wie – przecież organizm potrafi się też dostosowywać do tych ciężkich warunków. My sobie potrafimy wiele rzeczy tłumaczyć, bo do tego nadciśnienia potrafimy się jakoś dostosować. Przez jakiś czas oczywiście…

To prawda. Czasami trafiają do mnie pacjenci z nadciśnieniem tętniczym rozpoznanym zupełnie przypadkowo. Na przykład w gabinecie lekarza medycyny pracy.

Lekarz każe iść do kardiologa. Nie wypisuje zgody na pracę i pacjent do mnie trafia, bo ma ciśnienie 160. Ale On tego ciśnienia nie czuje, co oznacza, że jego organizm jest doskonale zaadaptowany do takich wysokich ciśnień. I jak ja mu obniżę, uprzedzam, że na początku może czuć się źle. A potem słyszę „Faktycznie. Dobrze, że mnie Pani uprzedziła, bo jakbym o tym nie wiedział, to bym pewnie odstawił te leki. Bo stwierdziłbym, że jest to jakieś działanie niepożądane”.

Jest jeszcze jedna ważna rzecz, mianowicie otyłość. Chciałabym podkreślić, że otyłość to choroba, a nie tylko defekt kosmetyczny, defekt estetyczny. Nie chodzi o to, żeby wszyscy byli piękni, wysportowani i szczupli, tylko zdrowi. Są badania naukowe mówiące o tym, że jak pacjent obniży masę ciała, to niektóre choroby mogą się wręcz cofnąć. Dotyczy to między innymi nadciśnienia tętniczego czy cukrzycy. Tylko ta droga czasami jest długa i to też powoduje zniechęcenie. Dlatego kontakt z pacjentem powinien być częsty, żeby miał motywację, żeby wiedział, że cel jest naprawdę warty wysiłku.

Ale też, żeby się czuł takim pacjentem z twarzą i nazwiskiem…

Tak, to prawda. Zdecydowanie. I to co na przykład jest cudowne w Lifie to to, że jest tam dużo czasu na rozmowę z pacjentem. Jestem w stanie z pacjentem poruszyć wszystkie tematy. Mogę po prostu porozmawiać, nie muszę zerkać dyskretnie na komputer, ile mi czasu zostało, bo już następny pacjent czeka. Taki komfort pracy jest bardzo ważny. Bo czasami się zdarza, że na jednego pacjenta jest skandalicznie mało czasu i pacjent też ma takie poczucie, że lekarz nawet nie przyłożył słuchawki, nawet ciśnienia nie zmierzył, bo nie ma czasu.

Jakość opieki też powinna w tę stronę iść, żeby czas był optymalny, żebyśmy byli w stanie jako lekarze omówić z pacjentem i leczenie, i zmiany stylu życia, które warto wdrożyć.

A wie Pani, że ja mam trzydzieści parę lat i nigdy nie miałam zmierzonego ciśnienia przez żadnego lekarza, poza ciążą. Mierzę je sama.

Ostatnio zdarzało mi się, że starszy Pan bardzo się zdziwił, gdy mu kazałam się rozebrać do badania, bo, jak powiedział, do tej pory był badany w ubraniu. Ja sobie po prostu nie potrafię wyobrazić, żebym pacjenta przez koszulę osłuchała.

No tak, ale też nie jest to w dużej mierze wina lekarzy tylko systemu, to wiemy. Ja jestem głęboko przekonana, że gdyby mieli możliwość pracowania w takich warunkach jak wygląda to w Life, z takimi ekspertami, to myślę, że każdy byłby podekscytowany, idąc do pracy.

Oczywiście. To jest inny komfort pracy, gdy na przykład można sporządzić dokumentację po rozmowie z pacjentem. Bardzo nie lubię robić tego jednocześnie, a w Life mam tyle czasu przeznaczonego na wizytę, że mogę spokojne zrobić to po wyjściu pacjenta z gabinetu. Miejmy nadzieję, że medycyna w tę stronę właśnie idzie. Chociażby takie dziedziny jak rozwijająca się medycyna stylu życia, która jest teraz cudowną rzeczą, też rekomenduje odpowiedni czas na to, aby lekarz porozmawiał z pacjentem i na tematy dotyczące aktywności fizycznej, i zmotywował Go do rzucenia palenia. Siłą rzeczy nie zrobi się tego w 20 minut. Nie ma takiej opcji.

20 minut to i tak jakoś tak podejrzanie długo… A powiem Pani, że ja ostatnio skorzystałam z telekonsultacji, ponieważ kończyły mi się leki. Wybrałam sobie pierwszą przychodnię, która się reklamowała na Facebooku. Spojrzałam na telefon po skończeniu rozmowy i okazało się, że rozmawiałam z lekarką dokładnie 37 sekund.

O rany.

Ona się mnie zapytała tylko czy choruje przewlekle? Powiedziałam, że nie. Bo, jeśli nawet, to pewnie nie wiem o tym. Czy od dawna przyjmuje te leki, czy w związku z nimi mam jakieś niepożądane objawy, czy potwierdzam, że nie jestem w ciąży? Potwierdziłam. I to było już. 37 sekund. Z jednej strony cieszę się, bo może w końcu pomoże się tym ludziom na takiej głębokiej wsi uzyskać pewne standardy np. w dostępie do antykoncepcji. Ja oświadczyłam, jest nagrane, więc lekarz jest jakby chroniony, ale taki niesmak trochę pozostaje po zakończeniu rozmowy.

Z jednej strony ta telemedycyna jest fajna, bo rzeczywiście w takich sytuacjach jaka jest teraz, gdy możemy wystawić elektroniczne recepty, elektroniczne zwolnienia, można szybko konsultacje uzyskać, bez stania w kolejkach. Z drugiej strony ja zauważyłam na przykład, że jeśli telekonsultacja odbywa się z młodym pacjentem, to jeszcze idzie sprawnie. Ale telekonsultacje z osobami starszymi często są bardzo trudne. Choćby dlatego, że mają wyniki różnych badań, wypisy szpitalne.

Miałam taką pacjentkę, która nie mogła sobie poradzić ze słownictwem i skrótami w wypisie ze szpitala, który mi czytała w trakcie telekonsultacji. Ona akurat nie miała nikogo młodego obok siebie, kto mógłby zrobić zdjęcie smartfonem i przesłać. Czasami jest tak, że niestety część osób nie skorzysta z takiej porady jak powinna.

A jak Pani myśli – czy pandemia nie jest takim momentem, który nas zresetuje, powie hello!, patrzcie – przyszedł straszny wirus i okazuje się, że starzy, chorzy, otyli, z chorobami współistniejącymi są najbardziej narażeni, więc bieżcie się za siebie, bo nie znacie dnia ani godziny, kiedy straszny wirus nadejdzie, ten czy inny i padnie na Was. Czy może tak być? Czy pandemia może tak na nas podziałać?

Patrząc na to, że część osób w ogóle nie wierzy w tę pandemię, to jestem lekko przerażona. Jestem przerażona tym, w co ludzie wierzą, czytając w Internecie jakichś przypadkowych influencerów. Aktualnie mnóstwo lekarzy ma teraz konta na Instagramie, edukuje, pisze posty, które są łatwo dostępne, blogi skąd rzeczywiście można dowiedzieć się wiele z wiarygodnego źródła. Choć liczę na to, że pandemia pozwoli troszeczkę odbudować zaufanie do lekarzy. Być może są to moje czcze życzenia, ale chciałabym bardzo, żeby ten autorytet jednak był naprawdę uważany. Myślę, że faktycznie ten czas może też zweryfikować podejście niektórych pacjentów do swojego zdrowia. Jednak trzeba o nie dbać profilaktycznie, bo może się zdarzyć coś takiego jak teraz i wtedy te odkładane badania krwi, badania USG piersi, badania Echo, które miał sobie pacjent zrobić, po prostu będzie trudniej zrobić. Bo rzeczywiście teraz dostać się na badania profilaktyczne wcale łatwo nie jest, a już na pewno w NFZ, w przychodniach. Ludzie też w dobie pandemii boją się iść choćby na zwykłą morfologię.

Bo już nie wyjdą?

Zostaną pacjentami z koronawirusem. Może faktycznie trzeba wykorzystać ten czas. Czas, żeby się przebadać. I wiedzieć, jaki jest stan zdrowia. Liczę też na to, że jednak ci pacjenci, którzy mają te szeroko pojęte choroby współistniejące, będą pilnowali swoich zaleceń i stosowali się do nich. Aczkolwiek, największą szansę widzę właśnie w tej rozwijającej się medycynie kultury życia. Że edukacja pójdzie w tę stronę, że ludzie zaczną rzeczywiście dostrzegać to, że dieta ma ogromne znaczenie, że trzeba się ruszać, że nawet stres, czy nieodpowiednia ilość snu – to wszystko ma wpływ na nasze zdrowie. Bo faktycznie tak jest. Myślę, że im częściej będzie się o tym mówić, tym więcej ludzi pomyśli sobie: może coś w tym jest, może faktycznie wyjdę na ten półgodzinny spacer 5 razy w tygodniu, tak żeby trochę się ruszyć i może to wejdzie komuś w nawyk.

Pani się kształciła teraz w kierunku medycyny stylu życia, tak?

Jestem członkiem Polskiego Towarzystwa Medycyny Stylu Życia, które bardzo prężnie w Polsce działa, organizuje konferencje, działa na instagramie, facebooku. Rzeczywiście można z niej bardzo dużo czerpać odnośnie wpływu stylu życia na choroby, nabierania zdrowych nawyków, edukacji pacjentów. Stwarza bardzo indywidualne podejście do pacjenta, który ma się czuć zaopiekowany.

Tylko czy nasze społeczeństwo jest na to gotowe? Typowa Kowalska może powiedzieć „wydałam 150 zł, a lekarz mi powiedział, że mam schudnąć, że mam więcej spać i nic mi nie przepisał, to za co on bierze te pieniądze?”.

Medycyna stylu życia w swoim założeniu ma dawać konkretne rady, dostosowane do konkretnego pacjenta. Ja właśnie nigdy pacjentowi nie powiem, proszę się ruszać więcej. Ja mu powiem, ma Pan cukrzycę, ma Pan nadwagę, otyłość, ale nie może Pan zacząć biegać z taką otyłością, więc proszę robić takie i takie ćwiczenia, tyle razy w tygodniu. Proszę jeść to i to. Powiem mu, ile wody ma wypić. Nie będę mu układać jadłospisu dietetycznego, ale wyślę Go do konkretnego dietetyka, ze wskazaniem jakie produkty powinien przyjmować. Czyli to ma być konkretny przekaz. Bo z komunikatu „proszę się ruszać” nic nie wynika. Dla pacjenta to może być pójście do sklepu na dół w bloku, to może być dla niego ruch. To nie to. Czasem pacjentom się zaleca – proszę przejść tyle i tyle kroków. Teraz mamy wiele możliwości – aplikacje są teraz bezpłatne, nie trzeba mieć smartfona, można mieć jakiś taki prosty zegarek do pomiaru tych kroków, krokomierz. To są takie rzeczy, które trzeba pacjentom mówić bardzo konkretnie, a nie ogólnikami. Tak żeby On rzeczywiście poczuł, że dostaje konkretną radę. Ja wiem, o co chodzi jeszcze. Pacjenci, faktycznie, mogą uważać, że leczenie farmakologiczne jest jednak ważne. Dlaczego ja go nie dostałem? To też nie jest tak, że każdy pacjent, absolutnie każdy, nie będzie stosował tego leczenia. Czasami są takie wartości cholesterolu, że mimo zaleconej pacjentowi diety, to i tak muszę przepisać leki. I tak muszę mu włączyć lek, gdyż te wartości są już tak wysokie, że zostawiając Go bez leczenia farmakologicznego, wręcz popełniłabym błąd. Bo On ma, w tym momencie, już bardzo wysokie ryzyko. I trzeba je jak najszybciej obniżyć, tak samo jest z nadciśnieniem. Nie każdemu pacjentowi mogę powiedzieć „proszę się ruszać”, bo jego ciśnienie jest aktualnie przeciwwskazaniem do aktywności fizycznej, jest tak wysokie, niekontrolowane. Więc żeby ten pacjent bezpiecznie się mógł ruszać, muszę je najpierw farmakologicznie obniżyć. Myślę, że wiedza, ta z zakresu i kardiologii i medycyny stylu życia, medycyny regeneracyjnej, wszystkich tych działów, jest mi potrzebna dla samego pacjenta, żeby podjąć jak najlepszą decyzję – temu pacjentowi daje lek, a temu mogę nie dać jeszcze z takimi wartościami ciśnienia czy cholesterolu. Myślę, że bardzo dużo pracy czeka nas w tym zakresie i oczywiście pacjenci tacy jak – nie wiem -warszawscy, z dużych miast są mocno uprzywilejowani mają dostęp do takich miejsc jak Life. Natomiast mam taką nadzieje, że takie podejście będzie się rozwijać i edukacja w tym zakresie będzie docierała wszędzie.

Ale mam także wrażenie, że pacjentom niekiedy brakuje pokory. Bez problemu podważają decyzje lekarzy. Ja widzę to nagminnie na forach o psach. Takie rzeczy czasem wypisują ludzie o weterynarzach…

Dlatego też jest taki wysoki odsetek wypalenia zawodowego wśród lekarzy.

Jest to coś naprawdę strasznego, zwłaszcza teraz, kiedy jesteśmy atakowani, non stop pretensje ludzi, jakby ten stan zależał wyłącznie od pojedynczych lekarzy. Weterynarze też podobno mają bardzo wysokie ryzyko wypalenia zawodowego i dowiedziałam się ostatnio, że także bardzo wysokie ryzyko samobójstw.

Tak, tak ja też o tym czytałam.

Bo oni się spotykają chociażby z tymi trudnymi właścicielami. Ja mogę się spotkać co najwyżej z trudnym pacjentem, czasami z trudną rodziną pacjenta. Ale w zasadzie, jeśli pacjent nie jest ubezwłasnowolniony, jest przytomny, no to mam konkretnego pacjenta.

Ale faktycznie, tak jak Pani powiedziała, zdarzyło to się mojej koleżance, która jest bariatką, że przyszedł do niej pacjent na poradę bariatryczną, i padło hasło: proszę coś zrobić, żebym ja schudł. I to jest też trochę właśnie takie oczekiwanie. Proszę coś zrobić, żeby mi ten cholesterol obniżyć, a ja umywam ręce. Jeśli chodzi o medycynę stylu życia to musi być współpraca lekarz-pacjent, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie, absolutnie. Przecież ja nie pójdę za pacjenta pobiegać, ani nie ugotuję za niego zdrowego obiadu.

Z profesorem Szopińskim rozmawiałam o tym, że wielu lekarzy boi się przyznać do swojej niewiedzy, zapytać o zdanie kolegę tej samej specjalizacji i jeszcze przyznać: Hej kolego miałeś rację!

Tak, niestety.

A na waszym konsylium w Life to standard.

My, tak naprawdę, na tyle dobrze funkcjonujemy w Life, że gdyby ktoś mi zwrócił uwagę – a pomyślałaś jeszcze o tym? – to ja się nie obrażę, wręcz przeciwnie. Tam nie ma osób, które nie mają w sobie tej pokory, które stwierdzą – no jak to Ona będzie mi mówić co ja mam robić. Właśnie, nie.

Właśnie bardzo dobrze. Ja uważam, że uczymy się całe życie i jak stracimy tę pokorę, zaraz się wydarzy coś, co sprowadzi nas do parteru. Życie takie jest. Dlatego ja pokornie przyjmuję, jeśli ktoś mi zwraca uwagę, że być może tu jeszcze powinnam obejrzeć pacjenta, że jeszcze tu powinnam być może coś skorygować leczenie. Dlatego to tak świetnie gra. Tak się zgrywa. I dlatego chcę brać w tym udział.

Czytaj też:
Autorytet medyczny: Chirurgia to nie tylko skalpel. Liczy się holistyczne podejście do pacjenta