Aleksandra Zalewska-Stankiewicz, „Wprost”: Widziałaś ludzi umierających na gruźlicę?
Joanna Ładomirska: Wielokrotnie widziałam skrajnie wycieńczone i wychudzone osoby, które były o krok od śmierci. Takie sytuacje miały miejsce zwłaszcza w Mumbaju w Indiach, gdzie prowadziliśmy projekt gruźlicy lekoopornej. Zdawałam sobie sprawę, że umrą, nie byliśmy w stanie nic więcej dla nich zrobić, bo nie mieliśmy wtedy jeszcze odpowiednich leków.
Natomiast najtrudniejsze przypadki medyczne stanowili pacjenci, którzy chorowali nie tylko na gruźlicę lekooporną, ale mieli również wirusa HIV. Te choroby często występują razem. W takich sytuacjach śmiertelność wynosiła około 50 procent.
Wciąż mam przed oczami ośmioletniego chłopca, który chorował na gruźlicę. Podobnie jak jego mama i rodzeństwo. Bardzo ciężko przechodził przez leczenie, terapia była dość agresywna. Udało się go uratować, ale całkowicie stracił słuch.
Dla mnie to było traumatyczne przeżycie, ponieważ wiedziałam, że w takim kraju jak Indie, gdzie nie ma systemu wsparcia dla osób niepełnosprawnych, jego życie będzie bardzo ciężkie.
Lekarze bez Granic nie chcą, aby świat pozostawał głuchy na gruźlicę. Dlaczego wciąż trzeba o niej przypominać?
Uważam, że w zamożnym świecie zachodnim, również w Polsce, jesteśmy ofiarami naszego wspólnego sukcesu. Pamiętam, że jako uczennica szkoły podstawowej, byłam kierowana na zdjęcia rentgenowskie. Wykonywano nam też testy, aby sprawdzić, czy reakcja skórna wskazuje na gruźlicę. Te działania spowodowały, że liczba przypadków tej choroby bardzo spadła, ale konsekwencja była taka, że w latach 90. zaczęto o niej zapominać.
Żyjemy w zupełnie innych czasach i w ogóle nie kojarzymy pewnych objawów z gruźlicą. Lekarze rodzinni również bardzo rzadko biorą pod uwagę to rozpoznanie, tak jakby ta choroba nie istniała. Tymczasem prątkiem gruźlicy zarażonych jest 1/4 ludzi na świecie.
W związku z tym, jako Lekarze bez Granic, będziemy przypominać, że ona była, jest i będzie. Należy do wielkich killerów, które zabijają mnóstwo osób na świecie.