O pewnej miłości, która na śmierć nie umiera…
Artykuł sponsorowany

O pewnej miłości, która na śmierć nie umiera…

Dodano: 
Państwo Chmieleccy – rodzina na ostatnim etapie życia pana Wojciecha korzystała z opieki w Hospicjum im. św. Matki Teresy z Kalkuty w Kielcach
Państwo Chmieleccy – rodzina na ostatnim etapie życia pana Wojciecha korzystała z opieki w Hospicjum im. św. Matki Teresy z Kalkuty w Kielcach Źródło:Caritas
Kiedy w życiu człowieka pojawia się poważna choroba i zapowiedź bliskiej śmierci, własnej czy kogoś kochanego, rozpada się świat. Gniew, bezbrzeżny strach, fizyczne cierpienie, rozpacz, próby zrozumienia, gwałtowne szukanie ratunku… W takich dramatycznych chwilach przychodzą z pomocą organizacje Caritas, które niemal w całej Polsce prowadzą hospicja, zapewniające wszechstronne wsparcie chorym i ich rodzinom.

Jedna z takich rodzin, państwo Ilona i Wojciech Chmieleccy, na ostatnim etapie życia pana Wojciecha, korzystała z opieki w Hospicjum im. św. Matki Teresy z Kalkuty w Kielcach. Z panią Iloną, o życiu, chorobie, hospicjum i miłości, rozmawia koordynatorka wolontariatu hospicyjnego Caritas Kieleckiej, Dominika Borkowska.

D.B.: Pani Ilono, Wasze życie z chwilą rozpoznania choroby całkowicie się zmieniło. Jakie ono było „przed”…?

I.C.: Byliśmy młodzi i zwyczajnie szczęśliwi. Pobraliśmy się pod koniec studiów, po dwóch latach na świat przyszedł syn, potem córka. Mąż był geodetą; to była jego pasja. Sporo wyjeżdżał. Nadrabialiśmy te rozstania spędzając dużo czasu razem, gdy wracał: kino, teatr, wypady w góry, wakacje, spotkania z przyjaciółmi, których mieliśmy wielu. Wojtek był cudownym mężem, ale też wspaniałym ojcem i zawsze znajdował czas dla dzieci. Nic wielkiego, ale czuliśmy, że świat mamy u stóp i nie wyobrażaliśmy sobie, że ta ładna bańka miałaby prysnąć.

Pan Wojciech realizował się w pracy geodety, która była także jego pasją

I przyszła to porażająca diagnoza… Jak zdołaliście to udźwignąć?

To nie stało się nagle. Gdy Wojtek wracał zauważałam czasem u niego stan „zawieszenia”, pojawiały się problemy z koncentracją, mową, drętwienie ręki, w końcu utraty przytomności. Początkowo tłumaczyliśmy to tym, że jest przepracowany, nieregularnie je… Diagnoza przyszła w 2008 roku. Nowotwór mózgu, glejak. Operacje, radio – i chemioterapie. Ale choroba postępowała, paraliż, zaburzenia mowy, czasem nas nie poznawał… Mieszkanie dostosowaliśmy do jego potrzeb, jeden pokój jak sala szpitalna, ja przeniosłam się do kuchni, żeby zostawić miejsce dzieciom. One szybko dojrzały. Były dzielne, nauczyły się alarmować pogotowie, pilnowały nauki, nie narzekały… Ale syn dorastając nie mógł liczyć na obecność ojca, my z córką nie mogłyśmy wyskoczyć na „dziewczyńskie” zakupy… Spałam jak mysz, czujna, czy Wojtek nie ma kłopotów z oddechem…A rano trzeba było iść do pracy. Opatrzność czuwała: awansowałam wtedy i były pieniądze na pomoc i sprzęt…

Mieliście dużo znajomych. Pomagali?

To trudny temat. Kiedy Wojtek był zdrowy, telefony się urywały. Zawsze ktoś potrzebował porady, chciał się spotkać… Kiedy mąż zachorował zrobiła się dziwna cisza. To bolało. Wiem, trudno jest zadzwonić i zapytać: „jak bardzo jest źle?”, „czy żyje?”, ale rodzina chorego bardzo czeka na każdy objaw zainteresowania i obecność. Dziękuję wszystkim, którzy w tym okresie się jednak pojawili, zwykle z podobnymi doświadczeniami.

Przyszedł 2020 rok, pandemia. I dramatyczny lipiec…

Wiosną stan męża się pogorszył, a w lipcu lekarka z pogotowia już nawet nie zbadała Wojtka, stwierdziła jedynie po analizie dokumentów, że to agonia i najlepiej, jeśli odejdzie w domu. Szukałam po omacku ratunku w internecie i trafiłam na kieleckie hospicjum. Rano telefon i decyzja pani kierownik: proszę przywieźć męża. Kiedy jechałam z nim karetką byłam przerażona. Wojtek miał przewrócone oczy, był bezwładny. Na miejscu nie mogłam zobaczyć, w jakich warunkach go zostawiam, bo Covid… To był piątek, do niedzieli płakałam. Nie wiedziałam, że człowiek ma w sobie tyle łez.

Miała pani wyrzuty, że mąż został w hospicjum?

Ogromne. Ale potem zdarzył się cud. Pierwsze odwiedziny. Wojtek przytomny, uśmiecha się, zadbany. Potem kolejne. I za każdym razem było coraz lepiej. Pielęgniarki uczyły go mówić i czasem zwracał się do mnie „żono”, „Ilono”, w końcu usłyszałam nawet „kocham Cię”… Tego się nie da opisać. Troska personelu, fachowi, życzliwi, pomocni ludzie… Urządziliśmy nawet Wojtkowi jego 45 urodziny… I ta ulga, kiedy podnosił do góry kciuki i pokazywał, żebym nie czuła się winna, że jest mu dobrze…

Państwo Chmieleccy w Hospicjum im. św. Matki Teresy z Kalkuty

Bardzo chciał żyć, prawda?

Tak, nawet wtedy, gdy było bardzo ciężko. Odszedł po dwóch latach pobytu w hospicjum. Dostaliśmy jeszcze dwa lata! Po jego śmierci znalazłam zapiski. Pisał, że musi żyć, że ma dla kogo, że musi dać radę, żeby dzieci zdążyły dorosnąć. I to mu się udało. Kiedy odszedł syn miał 21 lata, córka 17. Kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy diagnozę, dawano mu pół roku życia. Byliśmy w tym razem jeszcze 15 lat…

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Więcej o misji hospicyjnej Caritas, historiach pacjentów i ich rodzin, o wolontariacie i możliwościach wsparcia dzieła hospicyjnego Caritas znajdą Państwo na hospicjowo.caritas.pl

Wsparcie projektu – logoLogo Hospicjowa